wtorek, 10 sierpnia 2021

Wodne obszary południa

Właściwie to ociągałam się z podjęciem decyzji gdzie ostatecznie pojadę. Założeniem był Racibórz, ale liczyłam na to, że jakieś towarzystwo się znajdzie, żeby nie jechać samej. Nie znalazło się. Mimo to zebrałam szanowne 4 litery i po zjedzeniu śniadania, ubraniu się i zapakowaniu co potrzeba, wsiadłam na rower i ruszyłam. Pominę to, że po niedługim odcinku olśniło mnie, że dziś monterzy instalują domofon i powinnam być na miejscu - co poskutkowało komendą "zawróć". Na szczęście udało się dogadać, że zrobią mi to następnego dnia z rana. I tak zaczęła się wodno-raciborska jazda niespodzianka. Niespodzianka dlatego, że w sumie naprawdę nie widziałam, dokąd dojadę.

Pierwszy odcinek to taka pamięciówka, od wjechania na Żelazny Szlak Rowerowy do Godowa. Tyle razy już jechałam ten odcinek, że mogę pokonywać go z zamkniętymi oczami - czego oczywiście nie robię, bo okolica za każdym razem mnie zachwyca.






Miejscem jakie na 100% wybrałam na ten dzień było zakole Odry. Dojazd tam był bajeczny. Ładne są te nasze okolice, te wioski, pola, łąki, zbiorniki wodne....  Droga mijała fantastycznie - z Godowa przez Łaziska i Gorzyczki na Uchylsko, potem do Olzy no i na Meandry Odry. 
W Łaziskach przywitałam się z dwoma drewnianymi muzykantami i objechałam ładny drewniany Kościółek. Gorzyczki przywitały eleganckim Domem Przyjęć "Anna", a Uchylsko to był cudowny długi falowany zjazd :)  Mijając Pole Kempingowe Europa zatrzymałam się na kilka chwil między stawami - było tak urokliwie, że nie umiałam się oprzeć.









Jadąc na Meandry podziwiałam z wysokości drogi miejsce, gdzie Odra łączy się z Olzą - kiedyś byłam dokładnie tam nad brzegiem, tym razem mogłam widzieć z innej perspektywy. Trochę żałuję, że nie miałam jak przystanąć żeby fotkę zrobić, ale droga szybkiego ruchu niestety nie sprzyja takim manewrom, tym bardziej, że przy wjeździe na nią stał patrol policji ;) 
Po dojechaniu pod wieżę widokową miałam mały moment zawahania, czy dziś też się tam wspinać, czy może odpuścić, bo przecież już byłam na górze.... Ale to był tylko moment. Dobrze jest umieć zwalczać swoje lęki, ten udało się - lęk wysokości :)  Widoki wynagrodziły lekki strach :)


(foty na Odrę kiepskie, pod słońce telefonem)









 
Po zejściu z wieży, z lekko jeszcze trzęsącymi się nogami, podjęłam decyzję, że jadę dalej - na Tworków. Ruiny już kiedyś zwiedziłam, ale tak mi się spodobały, że aż mnie rwało, żeby ponownie w nich zagościć. 
Jechało się bardzo fajnie, choc pewien odcinek główną drogą, czego nie lubię, bo samochody, szczególnie te wielkie tiry, potrafią człowieka prawie zmieść przez podmuch wiatru jaki zostawiają wyprzedając lub mijając rowerzystę.
Cieszyłam się jak dziecko, kiedy dojechałam. Na miejscu spotkałam bardzo sympatycznego pana, który nie miał zapięcia do roweru, więc użyczyłam swojego, spinając oba rowery razem, dzięki czemu pan mógł też wejść na zamek (taki oto dobry uczynek udało mi się sprawić - komuś radość). Weszliśmy na górę wieży, obeszliśmy zamek dookoła i każde pojechało dalej swoją drogą. o, no właśnie.... ja też pojechałam - ale o tym za chwilę, najpierw foty :D 







Jak już wspomniałam - pojechałam... Dalej :) Tak mnie wzięło, że skoro do Raciborza niewiele pozostało kilometrów, to jak mogłabym ich nie wykręcić...
Upał nieco zaczynał doskwierać, bo droga choć przyjemna i w większości wałem ppow. to jednak w słońcu. Na szczęście to naprawdę nie było daleko, więc po dotarciu do Raciborza, pstryknięciu kilku fotek, udałam się na poszukiwania jakiegoś posiłku. Okazało się, ze blisko Rynku jest świetna jadłodajnia, czysta, przyjemna, i z pysznymi ruskimi pierogami, które wtryniłam aż mi się uszy trzęsły. Do tego zimny Lech bezalkoholowy. 
Po podładowaniu telefonu objechałam jeszcze kawałek miasta - trochę wzdłuż rzeki, na teren Zamku Piastowskiego.















Na drogę powrotna obrałam druga stronę zbiorników, jechałam niestety w słońcu, wałami, więc na najwyższych punktach, przez co upał mnie męczył. Dodatkowo nie wiem jak to się stało, że nie przemyślałam ilości wody, jaka będzie potrzebna dla odpowiedniego zbilansowania płynów..... Ale w sumie nie wiedziałam ruszając z domu, że przygna mnie aż tutaj, więc... Z miasta wyjeżdżałam wzdłuż Odry, to był przyjemny odcinek. Na trochę zatrzymałam się na zaporze, bo zrobiła na mnie wielkie wrażenie - kolejny mój lęk do pokonania - podejście do barierek i spoglądanie w dół..... a woda szumiała..... brrrr 
Wielką frajdę sprawiło mi przejechanie przez Buków - oj, te stawy, te łabędzie.... wiele razy tam bywałam, bo bardzo lubię Wielikąt.
W sumie droga powrotna to mało zdjęć, prawie wcale, poza zaporą, bo już na Bukowem odczuwałam potworne pragnienie, dopijałam resztki mojego zrobionego w domu elektrolita  i miałam nadzieję na jakiś otwarty sklep. Niestety, przejechałam Odrę, przejechałam Olzę, Uchylsko i ten mega podjazd, którym się zachwycałam jadąc z górki (masakra) a sklepu otwartego ni widu.... Dodatkowo od Olzy goniła mnie ogromniasta czarno granatowa chmura. Trochę mnie to martwiło, bo wyglądało groźnie, a do domu było 30 km.... Przeszczęśliwa byłam, kiedy w Łaziskach dorwałam otwartego lewiatana i mogłam kupić mineralkę, rzuciłam się na nią, jakbym od tygodnia kropli wody w ustach nie miała :D 
Z Łazisk to już dosłownie rzut beretem i znalazłam się na Żelaznym w Godowie. Chmury o dziwo nie dogoniły mnie, a wręcz jakby odrobinę się rozrzedziły, więc strach przed burza minął. Przy wyjeździe z Żelaznego musiała się jednak na kilka chwil zatrzymać i odpocząć. To był 100 kilometr. Bolało mnie kolano i "spodenki" i ogólnie czułam już zmęczenie. Ostatnie 3 km spadło dosłownie 5 kropel deszczyku, w słońcu oczywiście, więc to takie nic, jakby ptak popluł ;)












Po odstawieniu roweru odetchnęłam z ulgi i zadowolenia. 
To był świetny dzień, bardzo udany. Co prawda kilka miejsc ominęłam, jakie w trakcie chciałam odwiedzić, skoro już dojechałam aż do Raciborza, ale odpuściłam sobie, bo czułam, że jak na pierwszą 100 w tym roku to wystarczy, nie chodzi przecież o to, żeby zajechać się, ale żeby mieć przyjemność. Pewnie następnym razem wyjadę wcześniej i lepiej to zaplanuję, bo nawet jeśli spontany są ok, to jednak dłuższe trasy warto mieć z góry określone, choćby właśnie w tak awaryjnych sytuacjach jak brak wody, jak mała ilość jedzenia, jak zmienność pogody itd.
Wrócę tam, to wiem :) 
Tymczasem trzeba odpoczywać i regenerować kolano.



piątek, 30 lipca 2021

między Ustroniem a Cieszynem

Dawno już chciałam wybrać się do Ustronia, zachwalano mi trasę wzdłuż Wisły, więc nareszcie nadszedł moment przekonania się jak to naprawdę wygląda.
Wcześniej już sprawdziłam na mapie i wiedziałam, że spory kawałek drogi znam na pamięć z poprzednich wycieczek. Ucieszyło mnie to, ponieważ odkąd mój powerbank skapitulował staram się jak najmniej obciążać baterie telefonu przed gps.

No i ruszyłam - Pielgrzymowice, Pruchna i..... 



wjazd na WTR :) 






Droga asfaltowa, wzdłuż Wisły. Niektóre fragmenty były nudne, ale reszta urokliwa, więc te trochę zarośli z początku stało się kawałek dalej nieistotne. 
Nawet nie czułam, że kilometry uciekają spod kół, jechało się wspaniale, Widoki zachwycały, pogoda rozpieszczała.
















Jeden z odcinków (chyba przez remont przy głównej drodze) okazał się nieco "zakręcony", bo nagle trasa gubiła się w nieoznaczonym miejscu, prosto przed torami kolejowymi bez przejścia, ale.... koniec języka za przewodnika no i raz dwa uporałam się z małą niewiadomą pt "w którą stronę".






Miałam wrażenie, że w Ustroniu znalazłam się nadzwyczaj szybko, może właśnie dzięki tej przyjemnej trasie, bo nie pamiętam, żebym kiedyś tak lekko gdzieś dojechała - poza wielkim pragnieniem nawet zmęczenia nie czułam. 






















Nacieszyłam się znajomymi miejscami, ochłodziłam pod zraszaczami i..... postanowiłam że nie wracam od razu, tylko pojadę przez Cieszyn - dodatkowo 20 km.







Na Rynku w Cieszynie wypiłam mrożoną kawę (najgorszą, jaką w życiu piłam - nigdy więcej!) no i ruszyłam w drogę powrotną do domu, po drodze wpadając w jeszcze jedno urocze cieszyńskie miejsce.










Droga z Cieszyna niestety okazała się baaaaardzo trudna. Miałam wrażenie, że totalnie opadłam z sił i nie umiem się ruszać.... Jakbym z ołowiu była.... A to wszystko dlatego, że zaczęłam odczuwać słoneczny żar, który bił niemiłosiernie od asfaltu.... Wcześniej mi nie doskwierał, ale środek dani i poprzednie spieczenia skóry zrobiły swoje.... Ból poparzeń jest okropny.... Ale koniec końców i tak warto było przejechać te 85 km.